Społeczeństwo
Bezpieczeństwo – to najważniejsza rzecz, którą rodzice powinni móc porównać w urządzeniach do przewożenia dzieci
Opublikowano
4 lata temu-
przez
luzZ Maciejem Łuczakiem, autorem projektu Smart Kid Belt, od lat pracującym w branży urządzeń do przewozu dzieci w samochodach, rozmawia Łukasz Zboralski
ŁUKASZ ZBORALSKI: Kiedy rodzic idzie kupić urządzenie przytrzymujące dziecko w samochodzie, to na co zwraca uwagę?
MACIEJ ŁUCZAK: Zakładam, że rodzic nie wie za wiele o bezpieczeństwie, więc jak idzie do sklepu, to pewnie patrzy na to, jak to urządzenie wygląda, czy mu się podoba czy nie, no i słucha tego, co mu powie sprzedawca lub przeczyta w Internecie. Mam nadzieję, ze nie kupuje urządzeń przytrzymujących na chłopski rozum!
Posłuchanie sprzedawcy, osoby zajmującej się takimi urządzeniami, to chyba dobra metoda?
Jednak nie najlepsza, sprzedawcy często reprezentują jednego lub kilku producentów i niezbyt chętnie chwalą się faktami, np. wynikami testów dynamicznych.
Zacznijmy od tego, po co są urządzenia podtrzymujące dla dzieci w samochodach – są po to, najprościej mówiąc, by poprawiać bezpieczeństwo przewożonych dzieci. Należałoby zatem wiedzieć, jak pod tym względem porównać urządzenia, które są oferowane w sklepach. Najlepiej byłby wiedzieć, które urządzenie zapewni większe bezpieczeństwo dziecku, a które mniejsze.
Po to właśnie kiedyś na świecie wymyślone zostały testy dynamiczne, którym poddaje się wszystkie urządzenia przytrzymujące. Efektem, owocem takich testów są raporty. Należy zatem poprosić sprzedawcę o taki raport z testów i go porównać. Jeśli kupujemy urządzenie przytrzymujące dla dziecka, to każde takie urządzenie ma certyfikat ECE 44.04, za którym stoją konkretne badania przeprowadzone w laboratorium na odpowiednich manekinach. Jeśli mamy w ręku taki raport, który jest bardzo łatwy do zrozumienia i porównania, to możemy porównać wyniki w takich raportach różnych urządzeń. Wówczas zobaczymy, które z nich naprawdę zapewnia większe bezpieczeństwo naszemu dziecku podczas podróży.
Bardzo rzadko, jeśli w ogóle, spotykamy się z tym, by ktoś udostępniał do wglądu klientom raport z takiego badania. Po prostu uznaje się raczej, że urządzenie posiadające certyfikat spełniło pewne minimum, by móc być sprzedawanym na rynku.
Zgadza się. I to jest właśnie największy problem całej branży! My, jako rodzice idąc do sklepu zobaczymy jedynie naklejoną na urządzenie przytrzymujące dla dzieci nalepeczkę potwierdzającą, że taki certyfikat dane urządzenie ma. To naklejka z numerem homologacji i krajem, w którym została ta homologacja otrzymana.
Natomiast to nie jest minimum, tak bym tego nie nazywał. Po krótce – wszystkie badania i wszystkie certyfikaty dotyczące urządzeń przytrzymujących dla dzieci, jakie obowiązują na świecie, a jest ich kilka, to jest tak naprawdę ten sam test. Tak samo badamy zachowanie manekina na katapulcie przy określonym opóźnieniu i mierzymy wszystkie siły działające na niego. Każdy raport z tego samego testu możemy, wręcz musimy porównywać, ponieważ jednak fizyki nie da się oszukać, to wiadomo, że urządzenie osiągające najniższe wyniki w testach ECE, czyli najbezpieczniejsze, tak samo dobrze będzie wypadało w innych testach.
Chodziło mi raczej o to, że urządzenie musi spełnić pewne minimalne normy wśród testowanych wskaźników, żeby w ogóle mogło być sprzedawane.
Owszem, takie badania są określone pewnymi limitami. I żeby certyfikat otrzymać, trzeba się zmieścić w tych limitach, nie przekroczyć ich. Tutaj jest jednak najważniejsza sprawa.
Weźmy taki przykład jak matura. Egzamin ten zdaje 90 proc. przystępujących, ale na ocenę 6 zdaje już tylko np. 10 proc. uczniów. Za to na 3 np. 70 proc. I jeśli podeszlibyśmy do tego tematu tak zero-jedynkowo, jak w przypadku testu urządzeń przytrzymujących dzieci w samochodach – i uznawali, że po prostu maturę czyli certyfikat jako dokument są równe sobie – to ci, którzy egzamin zdali na 6, byliby pokrzywdzeni. Dlatego na świadectwie maturalnym są oceny, a do certyfikatów dołącza się raporty z wynikami. Dzięki temu wiemy, które urządzenie jest bezpieczniejsze.
Nie jest przecież tak, że każdy produkt mający certyfikat ECE, Isize czy FMVSS zapewnia dziecku ten sam poziom bezpieczeństwa.
Teraz rozumiem wagę tego porównania. Bo to jest jedyny test, który jest powtarzalny, wykonywany przez instytucje mogące certyfikować i jego wszystkie parametry wykonania są znane. I to go odróżnia od testów konsumenckich – a to ich wyniki są zwykle pokazywane ludziom rozważającym zakup…
Dane o testach na certyfikaty są ogólnodostępne. Każdy może sobie sprawdzić regulaminy tych testów – ECE 44.04 albo najnowszej wersji, która będzie teraz wchodziła – R129. Tam są opisane parametry, jak się taki test odbywa.
I to jest ogromna różnica pomiędzy testami niezależnymi (każdy jest identyczny) a testami konsumenckimi. Te drugie nie są określone twardymi regulaminami.
Test konsumencki to tak naprawdę ja z panem sobie możemy zrobić. Żeby jednak jego wyniki w ogóle brać pod uwagę, to musielibyśmy dokładnie ten sam test, na tych samych parametrach wykonać na co najmniej dwóch urządzeniach – żeby chociaż te dwa urządzenia móc ze sobą porównać. Jeśli zrobimy jeden test na naszych wymyślonych parametrach testowych, to nie ma on żadnej wartości. Oprócz tego, że dowiemy się jak to jedno konkretne urządzenie zachowuje się w tym jednym, konkretnym badaniu. Wystarczy przecież przesunąć np. suwak opóźnienia o kilka procent i będziemy mieli zupełnie inne dane. Aby te dane miały wartość, trzeba by zbadać co najmniej dwa urządzenia – i spośród tych dwóch wybrać to, które zapewnia większe niż to drugie bezpieczeństwo. Oczywiście mocno generalizuję, bo to nie jest tak proste, ale chodziło mi o zobrazowanie zasady.
Kolejna sprawa to absolutny brak kontroli nad komercyjnymi testami, znane wszystkim są skandale związane z badaniami niektórych komercyjnych organizacji zagranicznych.
To jak to się dzieje, że firmy produkujące urządzenia przytrzymujące dzieci w samochodach, nie pokazują osiągnieć w obowiązkowych testach? Prawo ich do tego, niestety, nie zobowiązuje?
Coraz więcej słychać o tym, że działania pewnych producentów urządzeń przytrzymujących idą w tę stronę, żeby wzmocnić transparentność. Żeby nie przekazywać tylko informacji, że dane urządzenie przeszło testy czy posiada jakieś gwiazdki od nie wiadomo jakich organizacji konsumenckich, tylko pokazywać osiągnięcia produktu w testach regulaminowych, niezależnych.
Co do pytania – tak, to jest dziwne, że nikt nie chce tego pokazywać klientom. Jak to tłumaczyć? Niech pan sobie wyobrazi, że tak naprawdę na świecie jest kilka wielkich firm produkujących urządzenia przytrzymujące, głównie są to foteliki. Jeśli oni zaczęliby pokazywać swoje testy – czyli wskazywać, że np. w konkretnym foteliku przeciążenie na klatkę piersiową przy teście ECE jest 50, a foteliku drugiego producenta jest to 49, to zaczęła by się wojna i wyścig na jak najlepsze parametry bezpieczeństwa. Jeśli takiego wyścigu nie ma, to na co oni się dziś ścigają? Na kolor tapicerki, że łatwiej się pierze albo zdejmuje… Czyli na rzeczy nie najważniejsze w tym, co ma zapewniać dzieciom to urządzenie!
Ujawnienie raportów do certyfikatów zmieniłoby więc potężnie branżę. Być może branża tego właśnie nie chce…
A Wy dlaczego zdecydowaliście się pokazać dokładne wyniki testów urządzenia Smart Kid Belt?
…bo bezpieczeństwo dzieci jest najważniejsze. Poziom bezpieczeństwa, jaki zapewnia Smart Kid Belt, jest tak dobry, iż chcieliśmy się tym po prostu pochwalić.
A z drugiej strony – zrobiliśmy to także dlatego, żeby doprowadzić wśród producentów do „wyścigu na bezpieczeństwo”. Żeby pokazać ludziom, jak te urządzenia mogą być bezpieczne, jak je wybierać. Istotnych dla rodzica parametrów, które łatwo porównywać, jest kilka w takich raportach. Wystarczy wziąć flamaster i je sobie zaznaczyć, porównać i wybrać. Właśnie po to bada się urządzenia przytrzymujące.
Czy możemy więc – choćby w wielkim skrócie – powiedzieć, co się bada na teście homologacyjnym i jakie parametry rodzic powinien brać pod uwagę?
Odpowiem troszkę ogólnie. Najprościej można to sobie wyobrazić, że test wygląda tak, sadzamy manekina o odpowiedniej wadze na wózku testowym (odpowiednik kanapy w aucie) i uderzamy w przeszkodę. Mierzymy trzy manekiny o różnej wadze, odpowiadającej wiekowi dzieci. Ten wózek jest odpowiednio zaprogramowany, żeby z odpowiedniej prędkości otrzymać odpowiednie opóźnienie. Bo przecież hamując szybko z 50 km/h możemy uzyskać większe przeciążenia niż hamując odpowiednio długo z prędkości 100 km/h. Gdy dochodzi do uderzenia, czujniki zamontowane na manekinach mierzą wszystkie dane – od przeciążeń działających na poszczególne partie ciała poprzez przesunięcia bioder, nóżek, głowy itd. Te dane trafiają do raportu. Jeśli każdy z mierzonych parametrów mieści się w limicie, producent otrzymuje certyfikat a my, rodzice możemy te wyniki porównać i wybrać urządzenie najskuteczniejsze w ochronie dziecka.
W testach konsumenckich widzimy zwykle, jak „działa” urządzenie dla dziecka na filmie. Demonstruje się też czasem, że dziecko może się nieprawidłowo ułożyć, „wyjechać” spod pasów itd. Czy to na teście homologacyjnym też jest wychwytywane?
Nie tylko jest to wychwytywane, ale to jest zmierzone! Film jest tylko dodatkiem do takiego badania. Interesują nas wartości zmierzone. Oko ludzkie nie jest w stanie wymierzyć, jakie się osiąga wyniki, to mogą pokazać czujniki. Owszem, w ekstremalnych sytuacjach na filmie też coś możemy zobaczyć np. gdy dochodzi do destrukcji urządzenia. Dziś jednak te urządzenia są „na oko” tak bardzo porównywalne, że trzeba patrzeć na wyniki notowane czujnikami. Na przykład Smart Kid Belt, który dopasowuje trzypunktowy pas bezpieczeństwa do wzrostu dziecka, robi to samo, co fotelik dla starszego dziecka – jest tylko prowadnicą pasa samochodowego. Zapinając dziecko w nawet najbardziej rozbudowanym, najdroższym foteliku, nadal zapinamy je pasem samochodowym, który tylko dopasowujemy do malca.
Czyli zawsze właściwie działa wówczas to, co wymyślił pół wieku temu Nils Bohlin dla Volvo – czyli sam pas bezpieczeństwa?
Tak jest. Dla grupy II i III dzieci. I jeśli dopasujemy pas fotelikiem, czy podstawką – ta ma mankament, że nie posiada regulacji, więc dopasuje nam dziecko tylko w jednej sytuacji, gdy akurat jego wzrost z podstawką daje dobrą wypadkową do zapięcia – to na filmie zobaczymy podobne zachowanie manekina przy uderzeniu. Wszystkie te urządzenia bowiem dopasowują pas do dziecka. Żeby rozróżnić skuteczność działania, trzeba mieć już raport z konkretnymi wynikami. Wówczas można ocenić, które urządzenia działa najlepiej.
Wykres: Wyniki testów dynamicznych Smart Kid Belt
Pozornie wydaje się, że to łatwa sprawa – dopasować tylko prowadzenie pasa. Pan pracował nad tym z wieloma firmami produkującymi urządzenia. Coś mi mówi, że to jednak takie łatwe nie jest…
No nie jest. Łatwiej jest wprawdzie modernizować urządzenia dla starszych dzieci, gdzie dopasowujemy pas samochodowy. I tu można powiedzieć – teoretycznie – że mniej zabudowany fotelik oznacza mniejszą masę i objętość, a więc i mniejsze przeciążenia i przesunięcia przy uderzeniu. To jest fizyka. Tu też objawia się siła Smart Kid Belt jeśli chodzi o badania bezpieczeństwa. Dużo trudniej modernizować foteliki grupy 0 i I – czyli te, które mają już własne wbudowane pasy dla małych dzieci. Pracowałem nad tymi wszystkimi urządzeniami dopasowując je do regulaminów i do tego, by osiągały jak najlepsze wyniki w testach.
Liczy pan, że uda się to przełamać i doprowadzić do tego, że producenci będą pokazywać raporty opisujące, jak ich produkt przeszedł badania homologacyjne i jakie konkretnie wyniki osiągał?
Liczę na to. Choć oczywiście opór jest duży. Konkurencja rękami i nogami broni się przed pokazywanie wyników testów, nie mam tu pretensji do rodziców, ich wiedza jest ograniczona często taka na oko, czy chłopski rozum bądź, ale sprzedawca powiedział itd. Nikt przecież tak szczegółowo się tym nie interesuje, a szkoda.
Mam nadzieję, że rozsądek zwycięży i że rodzice będą sprawdzali wyniki testów. Nie chodzi nam o to, żeby udowadniać, że Smart Kid Belt jest najlepszy. Może znajdzie się fotelik, który ma lepsze parametry. To rodzic będzie mógł wybrać między najlepszymi urządzeniami. O to powinno chodzić.
Teraz widzę, że wsadzacie trochę kij w mrowisko w branży. Stąd może w Polsce wylał się na was początkowo duży hejt w sieci, zwłaszcza ze strony osób zajmujących się fotelikami samochodowymi?
Myślę, że tak było. Bo rzeczywiście przełamaliśmy status quo i nagle ktoś pokazał wyniki testów. Szkoda, ze producenci i sprzedawcy zamiast hejtować nie zdecydowali się pokazywać raportów z testów. Każdy z nich takie raporty ma.
Dla nas ocena bezpieczeństwa jest najbardziej uczciwa. A to, czy potem można to łatwo prać czy mieć miękki materiał, to niech sobie rodzic decyduje, oczywiście. Najpierw niech jednak wie, co jest najbezpieczniejsze.
Tekst opracowany w ramach kampanii edukacyjnej BRD24.PL i Smart Kid SA – „Bezpieczne dziecko w samochodzie”.