Rozmowy i opinie
Dlaczego sprawa pieszych urasta w Polsce do konfliktu klasowego?

Opublikowano
6 lat temu-
przez
luzByć może w końcu zapanuje na polskich drogach cywilizacja. Rzecznik Praw Obywatelskich po konsultacji z aktywistami organizacji Miasto Jest Nasze i Piesza Masa Krytyczna domaga się zmian w Prawie o ruchu drogowym. Chodzi o zagwarantowanie pieszym pierwszeństwa w przechodzeniu na pasach. Kierowcy na takie zapowiedzi reagują histerycznie

Piesi. Fot. Pixabay
Polak, który jest z wizytą w Norwegii, Szwecji czy Niemczech, może przeżyć szok kulturowy. Z zadziwieniem bowiem obserwuje tamtejszych kierowców, którzy bez grymasów na twarzy i nieparlamentarnego słownictwa pokornie zatrzymują pojazd przed pasami, żeby piesi, zgodnie z obowiązującą zdroworozsądkową logiką, mogli przejść na drugą stronę ulicy. Co jednak na zgniłym Zachodzie jest niekwestionowanym standardem, w Polsce urasta do konfliktu klasowego.
Obecnie polskie prawo nakazuje kierowcy udzielenia pieszemu pierwszeństwa tylko wówczas, gdy ten jest już na przejściu. Nie ma natomiast obowiązku zatrzymywania się przed pasami, zanim jeszcze ktokolwiek zdąży na nie wejść. Nasze regulacje w kwestii udzielania pierwszeństwa zdają się anachroniczne w porównaniu z panującymi w innych krajach Europy. Jednak być może i Polska wkrótce dołączy do grona państw cywilizowanych. Jak wskazuje Adam Bodnar w wystąpieniu do Ministra Infrastruktury, „według ustawodawstwa norweskiego i francuskiego, kierowca ma obowiązek zatrzymania się przed przejściem dla pieszych nawet, jeśli osoby znajdujące się w jego pobliżu nie wykazują wyraźnego zamiaru przejścia przez jezdnię, a jedynie zbliżają się do jezdni. Natomiast prawodawstwo szwajcarskie zobowiązuje kierowcę do zatrzymania się i ustąpienia pierwszeństwa pieszemu w przypadku, gdy pieszy znajduje się już na przejściu dla pieszych, bądź stoi przed przejściem, lecz ma oczywisty zamiar przejścia przez jezdnię”.
Obwinianie ofiar
Związek między prawem drogowym (lub kulturą jazdy) danych krajów a liczbą wypadków jest wyraźny. Raport Komisji Europejskiej wskazuje, że ze wszystkich śmiertelnych ofiar wypadków drogowych udział pieszych w latach 2006-2015 wynosił w Polsce ponad 30 proc., podczas gdy w Holandii i Finlandii było to nieco ponad 10 proc. (średnia unijna oscylowała wokół 20 proc.). W przeliczeniu na milion mieszkańców w 2014 r. najmniej pieszych zginęło w Holandii (3), Danii (4) i Szwecji (5), zaś Polska znalazła się na czwartym miejscu od końca (za Rumunią, Łotwą i Litwą) z liczbą 29 ofiar śmiertelnych.
W dyskusji na temat pierwszeństwa pieszych polscy kierowcy w karkołomny sposób starają się dowieść sensowności zachowania obecnie panujących obyczajów na naszych drogach. Winą za wypadki na przejściach są obarczani, rzecz jasna, piesi. Jest to przykład zjawiska funkcjonującego pod nazwą victim blaming, czyli obwinianie ofiary. Znamy je chociażby z dyskusji o przyczynach gwałtów („winna jest kobieta, bo była wyzywająco ubrana”) lub z popularnych w neoliberalnych kręgach dywagacji, wedle których biedni są winni swojej sytuacji finansowej. To przeniesienie winy na ofiarę jest wygodnym zabiegiem, przy pomocy którego łatwo można rozgrzeszyć sprawcę, utrwalić panujący porządek rzeczy albo po prostu odciążyć sumienie.
Argument, którym operują zwolennicy „prawa silniejszego”, funkcjonuje obecnie w subtelniejszej odsłonie. Ponieważ proste postawienie sprawy i stwierdzenie, że pieszy jako słabszy musi uważać, jest niezbyt wyszukane, to dzisiaj lansuje się osobliwą troskę o pieszych. W jej założeniach kierowcy przypominają pieszemu, że dla własnego bezpieczeństwa powinien w pierwszej kolejności mieć wzgląd na poruszające się pojazdy. Oczywiście ta rada działa tylko w jedną stronę, bo kierujący, którzy tak ochoczo instruują pieszych, jak bezpiecznie zachowywać się na drodze, niespecjalnie wymagają tego samego od siebie. I tak pewien użytkownik Twittera (jak informuje na własnym profilu – radca prawny) pisze: „Przepisy powinny dawać pierwszeństwo samochodom. Z prostego powodu: konfrontacja auta z pieszym kończy się tragicznie dla pieszego. Czyli logiczne jest, że pieszy powinien jej unikać i się jej bać. Żadna pociecha jeśli pieszemu na grobie napiszą »miał pierwszeństwo«”. Inny zaś wróży, że mimo nowego ustawodawstwa kierowcy „nadal będą łamać przepisy. Efekt: wzrost ilości ofiar śmiertelnych”.
Zgodnie z „logiką” wspomnianego argumentu najmniej chronieni uczestnicy ruchu drogowego stają się winni nieodpowiedzialności, brawury (i często wygody) kierowców. Rozsądnie można by zapytać: czemu to akurat pieszy, a nie kierowca, ma ponosić odpowiedzialność za wypadek w momencie, gdy korzysta z przeznaczonego dla niego przejścia? Popularną odpowiedzią jest to, że pieszy ma więcej do stracenia. Jednak czy ten fakt nie powinien zobowiązywać osoby prowadzące pojazdy do większej ostrożności względem słabszych? Czy w innych sytuacjach kwestionujemy, że rodzic jest odpowiedzialny za dziecko i kieruje się w stosunku niego większą roztropnością? Zdrowy rozsądek i przykład krajów zachodnich podpowiada, że tak właśnie powinno być.
Dlaczego to pieszy ma czekać?
Oprócz wspomnianego zrzucania odpowiedzialności na pieszego („to on ma uważać, bo on może zginąć”), stosuje się jeszcze inne zabiegi. Jednym z nich jest klasyczny zarzut, że każdorazowe zatrzymywanie się samochodu przed przejściem kosztuje kierowcę sporo straconego czasu. Pomija się przy tym kwestię tego, że prowadzący pojazd już z samej racji poruszania się środkiem lokomocji jest w stanie dokądkolwiek dotrzeć szybciej, niż pieszy, który przy obecnie panujących zwyczajach również traci czas przed przejściem, czekając albo na łaskawego kierowcę, który ustąpi mu pierwszeństwa, albo na to, kiedy na ulicy nie będzie żadnego pojazdu. W dyskusji można odnieść wrażenie, że zręcznie pomija się podstawowe pytania. W tym wypadku warto byłoby się zastanowić, dlaczego pieszy, który z oczywistych względów jest w nieuprzywilejowanej sytuacji, powinien dodatkowo tracić czas na czekanie, przepuszczając szybsze od siebie pojazdy.
Dla usprawiedliwienia szkodliwego zachowania kierowców na drogach zaczęto się również chwytać dość egzotycznych, jak na tę grupę społeczną, przesłanek. Na przykład jeden internauta pisze, że „efekt będzie taki, że prawo pozostanie martwe, bo jest głupie, będzie służyło jedynie wlepianiu mandatów. Rygorystycznie wymagane spowoduje pogorszenie płynności ruchu np. w Warszawie – zwiększenie korków i zanieczyszczenia powietrza (spaliny, hamowanie, unoszenie pyłów z ulic)”.
Oprócz nagłej troski o środowisko niektórzy powołują się na incydentalne przypadki, twierdząc, że przyczyną potrąceń na drogach jest nieostrożność pieszych (słuchawki na uszach czy używanie telefonu). I o ile można w teoretycznych rozważaniach zastanawiać się, czy piesi powinni być zwolnieni od jakiejkolwiek ostrożności, to w pierwszej kolejności należy zadać sobie pytanie – w jakim stopniu ta prawdziwa lub rzekoma nieostrożność pieszych miałaby minimalizować odpowiedzialność kierowcy. Innymi słowy, dlaczego to akurat piesi, a nie kierowcy, powinni zwracać większą uwagę na swoje zachowanie na drodze, podczas gdy tylko ci drudzy są w stanie wyrządzić krzywdę pozostałym uczestnikom ruchu drogowego?
Wtargnięcie? Żaden pieszy nie wchodzi „przemocą”
Zwolennicy nierówności uczestników ruchu drogowego świadomie lub nie utrwalają stosunek nierówności także na poziomie językowym. Dlatego w notkach prasowych często mowa jest o „wtargnięciu” pod samochód. Jednak jak podaje słownik języka polskiego PWN, „wtargnąć” oznacza: 1. wejść dokądś przemocą, 2. pojawić się nagle, niespodziewanie. Zastosowanie tego wyrażenia w kontekście przechodzenia przez pasy jest o tyle bezzasadne, że na ogół żaden pieszy nie wchodzi na pasy „przemocą”. Trudno też mówić o „niespodziewanym” pojawianiu się na przejściu, skoro, zgodnie z nazwą i przeznaczeniem jest to przestrzeń stworzona z myślą o tychże uczestnikach ruchu drogowego. Byłoby to tak samo niedorzeczne, jak stwierdzenie, że we wrześniu uczniowie „niespodziewanie” przyszli do szkoły…
Podobnie rzecz się ma z wyrażeniem „wpaść (wejść) pod koła”. Samo przedstawienie tej dynamiki wydaje się nielogiczne. Bo czy można wpaść pod koła przechodząc w miejscu, które – jak sama nazwa wskazuje – jest dla pieszych? Czy nie bardziej sensowne byłoby w takich okolicznościach powiedzieć, że to samochód „wpadł pod nogi”?
Lektura argumentów na rzecz nieograniczonych przywilejów dla kierowców może doprowadzić nas do wniosku, że posługujący się nimi dyskutanci w dość osobliwy sposób postrzegają cel transportu i infrastruktury dla niego przeznaczonej. Czytając komentarze przeciwników proponowanego rozwiązania zacząłem odnosić wrażenie, że sam akt przejścia na pasach nie jest – na co by wskazywał zdrowy rozsądek – nieskomplikowaną procedurą dotarcia na drugą stronę jezdni, lecz trudnym wyzwaniem, wymagającym (tylko od pieszych, rzecz jasna) wzmożonej ostrożności, uwagi oraz doświadczenia niczym wyprawa przez dżunglę pełną dzikich zwierząt (pewien użytkownik na Twitterze straszy, że zmiana w prawie wyruguje u pieszych instynkt samozachowawczy).
Ta specyficzna optyka ilustruje, że niektórzy są skłonni traktować transport osobowy bardziej jak konflikt niż część codziennej rzeczywistości, która powinna ułatwiać życie. To z kolei może wynikać z tak symptomatycznego dla polskiej mentalności korporacyjnego spojrzenia, które nasze kontakty z innymi opiera nie na relacji solidarności czy opieki, ale konkurowania i walki.
W dyskusji na temat przywilejów i nierówności punkt odniesienia stanowią państwa, gdzie wspomniane problemy są nieistniejące. To, co w jednych krajach jest standardem cywilizacji (jak strukturalna pomoc dla osób z niepełnosprawnościami czy rozdział kościoła od państwa), w innych nadal jest przedmiotem debat. Poczucie zapóźnienia względem państw rozwiniętych budzi uzasadnioną frustrację. Być może wystąpienie Rzecznika Praw Obywatelskich przyniesie oczekiwaną poprawę chociaż w sytuacji polskich pieszych.
Tomasz Staniszewski
Autor jest absolwentem filologii angielskiej na Uniwersytecie Kazimierza Wielkiego w Bydgoszczy. Interesuje się zagadnieniami praw zwierząt z perspektywy religijnej