Podróże
Bieszczady. Majówka samochodem. Co zobaczyć z dzieckiem?
Opublikowano
2 lata temu-
przez
luzTuż przed sezonem Bieszczady są puste. To jedna z niewielu okazji, by wędrować godzinami i prędzej niż człowieka spotkać wilka. Zanim wystartują busy i rozkręci się lato, własny samochód pozwala zobaczyć więcej i sprawniej
DOJAZD:
samochodem z Warszawy. Czas: 6,5 godziny. W większości trasy ekspresowe. Końcówka po krajowych i lokalnych trasach.
NOCLEG:
Wetlina. Blisko sklep i czynny już bar. Niedaleko do wszystkich wejść w góry.
WYCIECZKI:
1. Mała Rawka
2. Tarnica
3. Połonina Wetlińska
W Bieszczadach najlepiej zjawić się wiosną jeszcze przed oficjalnym otwarciem sezonu. W tygodniu przed wielką polską majówką wszystko jest tu jeszcze zatrzymane w przedwiosennym śnie tam mocno, jak mocno owinięte folią są wciąż ławki przed zamkniętymi barami. Na niektórych sklepach kłódki. Szyldy zapraszają na pierogi, których nikt jeszcze nie rzuca do wrzątku. Właściciele kwater powoli zabierają się za odmalowywanie poręczy na balkonach. O tej porze turyści pojawiają się tu tak rzadko, jak świerki na stokach gór przebijające różową warstwę bezlistnych jeszcze buków.
Ostatni tydzień kwietnia to czas, gdy na szlaku łatwiej o spotkanie z wilkiem (udało się), jeleniem (udało się) niż z człowiekiem. Czas samotników albo tych, którym dobrze razem pomilczeć bez przerywania tego nieustannym pozdrawianiem nadciągających z naprzeciwka.
Wetlina, czyli tam, gdzie zostały tylko lipy
Gdzie się zatrzymać? Jeśli nie bierze się wielkich zapasów jedzenia i chce się jednak czasem gdzieś wpaść po wędrówce na ciepłą zupę – lepiej wybrać większą wieś. Ludzi i tak tam nie będzie, a czynny jest choćby jeden sklep i dwa bary. Postawiliśmy na Wetlinę. Powidok – pensjonat lśniący nowością i czystością. Trzy puste piętra i my sami. A gospodarz tak troskliwy, że zanim dotarliśmy zauważył, iż wybrać mogliśmy lepszy pokój – dwa oddzielne łóżka, żeby córka nie musiała się ze mną gnieść.
Wetlina (nazwa pochodzi od słowa określającego gatunek wierzby) to w sumie całkiem nowa wieś. Z tej przedwojennej zostało dziś ledwie kilka starych lip. Zobaczycie je przed kościołem. Ludzi wysiedlono podczas „Akcji Wisła”, a cerkiew wysadzono w powietrze w 1950 r. To wszystko, co dziś widać wokół, zbudowano od początku i zbudowano już innymi rękoma niż te, które budowały tam z dziada pradziada…
Dojazd samochodem
Do Wetliny jedziemy z Warszawy. Niecałe 400 km. 6,5 godziny w trasie. I tyle trzeba liczyć + krótkie przerwy na kawę i jedzenie oraz kilka przysiadów i skłonów. Trasa ze stolicy wiedzie w dużej części drogami ekspresowymi. Najpierw fragment nowej A2 na wschód kraju, potem S17 w kierunku Lublina, a dalej S19 w kierunku Rzeszowa.
Potem jest już gorzej. Trzeba przeprawić się przez Rzeszów drogą krajową nr 94. Niby obwodnica, a w środku miasta. Dopuszczalne 70 km/h, a co chwila pułapka w postaci przejścia dla pieszych bez sygnalizacji i przez dwa pasy ruchu. Fatalne i niebezpieczne połączenie, którego nie uświadczycie w cywilizowanych krajach, a w Polsce ma się dobrze i zasila licznik drogowych śmierci.
Dalej są następne krajówki – ze stacjami paliw, na których czasem nie uświadczysz nawet toalety i w końcu droga wojewódzka będąca częścią słynnej bieszczadzkiej pętli.
Dlaczego w ogóle samochód? Bo na tydzień przed majówką nie ma tu jeszcze busów, które wożą turystów do wejścia na szlak czy odbierają po zejściu. A gdy rusza się w trasy z 10-latkiem, trudno tarmosić go z sobą po 10 godzin. W końcu góry mają być dla niego wysiłkiem przyjemnym a nie morderczym.
Wycieczka pierwsza:
Mała Rawka (a jednak wielki wyczyn w śniegu)
Kiedy wpada się tu zaledwie na cztery dni, warto zaplanować trzy przejścia w górach. Pierwszego dnia po dotarciu wiedzieliśmy, że do 17 mamy okienko pogodowe bez deszczu. Trasa musiała być z tych krótkich. Mała Rawka – w górę 1,5 h i w dół ok. 40 min., wydawała się idealna. Przynajmniej do momentu, w którym przypomniałem sobie, że trzy lata temu na Małej Rawce zastała nas w kwietniu taka zamieć, że planowaliśmy nawet odwrót przed szczytem, a droga powrotna polegała czasem na zjeżdżaniu na plecach…
Żeby ruszyć na Małą Rawkę, trzeba z Wetliny podjechać 15 min. samochodem na Przełęcz Wyżniańską. Jest tam parking, który pomieści sporo samochodów. Z niego rusza się wprost na szlak. 25 kwietnia mamy dodatkowy bonus – budka, w której pobiera się opłaty, jeszcze zamknięta na głucho. Oprócz nas jest tu tylko jeszcze jeden samochód.
Zamknięte są też budki, w których sprzedaje się bilety do Bieszczadzkiego Parku Narodowego. My bilety kupiliśmy przez Internet jeszcze na kwaterze, bo park to umożliwia. Jest to lekko upierdliwe, bo strona tak sobie responsywna, a żeby w ogóle móc kupić bilet, trzeba konto założyć albo logować się przez FB. A i nawet po zalogowaniu za każdym razem wybierając bilety trzeba podawać skąd i dokąd oraz wpisywać imię i nazwisko (To po cholerę to logowanie?).
Na szlaku od początku – jak to wiosną w Bieszczadach – strumyki topniejących śniegów tworzą na szlaku błoto. Nie jest to jednak taka maź, w której można zostawić but. Ot, takie tam ciumkanie pod podeszwami i brud na nogawkach.
Dość szybko dochodzimy do schroniska na polanie, a potem wkraczamy w las, gdzie trasa zacznie się piąć w górę. Nowe ułatwienie – park nad małym strumykiem urządził drewniany mostek. Kiedyś po prostu dawało się duży krok, a teraz już nie trzeba. Nie wiem, czy to potrzebne. Na pewno mniej ordynarne i głupie niż drewniane schody na Tarnicę.
Za chwilę w lesie czeka nas niespodzianka. Śnieg. Na całej trasie. Do samej góry. Taki, po którym się człowiek ślizga i traci dużo więcej energii na podchodzenie. I teraz mruczę z zadowoleniem patrząc na kijki trekkingowe, które dawno temu kupiłem młodszej córce w Tatrach (oczywiście poszła z nimi 15 min i dalej po prostu obciążały mój bagaż). Kijki pomagają. Potem odkrywam jeszcze ze zdumieniem po 25 latach łażenia po górach, że pomagają i bez śniegu. A tak się dziwiłem na tatrzańskich szlakach tym wszystkim stukającym w kamyki…
Ostatecznie kijki służą do tego, że ja idę jako koń pociągowy i stabilizujący a za mną podłączone do kijków dziecię. I tak gramolimy się do góry nie 1,5 h, a prawie 3. Co parę zakrętów muszę przystawać i to nie tylko ze względu na nią. Sam też czuję zmęczenie. I kiedy przed jednym przystankiem sprawdzam na moim sportowym zegarku, to odkrywam, że tuż przed zatrzymaniem moje tętno sięga maksymalnych wartości. Starość nie radość.
Na szczycie Małej Rawki (1272 m n.p.m.) wieje. Na szczęście nie tak, jak kilka lat temu, gdy chciało nas prawe zdmuchnąć, ale herbatkę pije się szybko, kanapkę pochłania szybko i lecimy w dół. Młoda patentuje schodzenie przy poręczy „na narciarza”. Czyli po prostu sunie na butach. Ja obok wsparty kijkami. W dół tempo mamy dużo szybsze niż wskazówki na szlaku.
Na całej trasie ludzi spotkaliśmy raz. I byli to dwaj pogranicznicy.
Wskakujemy w auto i po dniu jazdy oraz niezłej wspinaczki zajeżdżamy do otwartej już „Bazy ludzi z mgły”. Pani za barem mówi, że nie wszystko jeszcze podają, ale jest placek bieszczadzki i pierogi. Wchodzimy w to. I jest to dobre.
Podczas zajadania objaśniam córce postacie, których podobizny zdobią bar. I na litość boską nie mam pojęcia, co w otoczeniu Martina L. Kinga i Skłodowskiej robi tam ideolog socjalizmu Karol Marks oraz zbrodniarz Che Guevara? Ale pierogi dobre. Smaczne.
Wycieczka druga:
Tarnica. W śniegu po pas, ale tylko raz
Ponieważ jest kwiecień, przedwiośnie (wierzby tu dopiero kwitną) to następnego dnia mamy jedyny dzień z prognozą bez opadów. No to co robić, jak nie rzucić się na najwyższy szczyt? Trochę się obawiam, czy młoda nie pęknie po tej Rawce, ale ochoty jeszcze w niej wiele. To ruszamy na Tarnicę.
Jedziemy tylko nieco dalej – ok. 35 min. – z Wetliny do Wołosatego. A tuż przed granicą parku przez drogę przechodzi, nawet nie przebiega, wilk. Idzie sobie tak, jak zwykły wiejski burek, który po swej wsi bieży bez pośpiechu. Staję na poboczu. Łapiemy go na fotografii zanim zniknie w lesie jego ogon.
Tam przed wejściem na szlak w Wołosatem jest ostatni z możliwych parkingów i 20 złociszy dać trzeba. No, chyba że jest się wyjątkowo oszczędnym, jak niektórzy z Warszawy, których auta zdobiły pobocze tam, gdzie wjeżdżać mogą już tylko mieszkańcy i z parkingu idzie się tam 5 min.
Przy wejściu na szlak z budki BNP wyskakuje pan i chce nam sprzedać bilety, ale my już je mamy w komórce. – To po co ja tu siedzę? – śmieje się, ale tak trochę z goryczą. Dodaje, że oprócz nas na szlak weszła tylko jedna osoba.
I jest tak, jak ma być. Pusto. Przez polanę dochodzimy do pierwszej wiaty tuż przed lasem. Tam już córka domaga się cukru. I dostaje to, co trzeba. Po doładowaniu batonikiem wchodzimy w buki. I długo idziemy wśród drzew poskręcanych w przyjemne wzory. W dodatku, jak trafnie zauważa córka, buki mają na korze oczy. One na nas patrzą. I widzą zmęczenie i radość.
Tylko momentami leśny szlak na podejściach ma jeszcze odrobiny śniegu. To inna strona świata nIż Mała Rawka. Słońce zrobiło już to, co miało zrobić.
Wyjście z lasu jest jak mały telebim z pięknym obrazem. Jest Tarnica, krzyż na górze. I dalej ani jednego człowieka. Krzyczą tylko dwa gawrony latające przy zboczu. Teraz jest czas nasycić oczy i skosztować herbaty z termosu.
A potem zaczynają się schody. Ale nie takie w przenośni. Wchodzi się łatwo. Schody są drewniane, zaklinowane na metalowych hakach. I jest ich pełno. I są brzydkie. I psują górę. Wiem, co mówię. Byłem na Tarnicy dwie dekady temu. Schodów nie było i było ładniej.
Na przełęczy między Tarnicą a Tarniczką bez wiatru. Można wreszcie najeść się, napić, napatrzeć, nagadać.
Tam, gdzie szczyt trzeba obejść już od północy, by dostać się na sam wierzchołek, znów śnieg. I ścieżka wydeptana przez ludzi obok trasy. Nieładnie. My idziemy tak, żeby roślin nie niszczyć. Wiąże się to z tym, że dwa razy wpadam nogą prawie po pas głęboko w śnieg. I trzeba zdjąć but, a wilgotno i tak jest. W dodatku kijek trekkingowy zaczął przypominać łuk. Młoda lekka, to pod nią nic się nie ugina.
Po około 3 h podchodzenia na szczycie Tarnicy (1346 m n.p.m.) zamiast rozkoszowania się widokami, tylko kilkanaście sekund widoczności i nadciąga mgła… No to w dół. Znów szybciej niż zakładają przewodniki. W dół to młoda prze bez zatrzymywania. No to próbuję dorównać kroku młodości. Co na jednym płacie zmarzniętego śniegu kończy się tak spektakularnym piruetem, że składamy się ze śmiechu przez minutę, a potem szukamy w krzakach kijka trekkingowego, który wyleciał wysoko w powietrze puszczony z mojej dłoni jak jakaś starożytna broń miotana.
A na dole w auto i tym razem do Pawła, który nie taki święty. Czynny za to. I choć menu jeszcze przedsezonowe, niepełne, to najeść się można,.
Wycieczka trzecia:
Połonina Wetlińska. Wędrowanie z alergią w tle
Na koniec – po dwóch męczących dla dziecka podejściach – ostatnie wejście w Bieszczady to relaks. Pogoda dobra. Trasa krótka. Idziemy na Połoninę Wetlińską (1006 m n.p.m.).
UWGA: szlak jest inny niż przed laty. Dochodzi się żółtym szlakiem do skrzyżowania z czerwonym na prawo od schroniska. I do schroniska trzeba dojść już samym szczytem, nie jest daleko.
Z Wetliny dojeżdżamy zaledwie kilkanaście minut samochodem do gigantycznego parkingu na Przełęczy Wyżnej. Tu budka jest już czynna. 25 zł za postój należy się panu, który chce jeszcze nam sprzedać peleryny przeciwdeszczowe. Biznes nie wyjdzie, bo nie pada. No i akurat mamy przeciwdeszczowe wdzianka.
Z parkingu pakujemy się na szlak przez przejście dla pieszych, bo zaczyna się z drugiej strony szosy. Przejście na samym wzniesieniu, więc w sezonie pewnie trzeba mocno uważać.
Dalej jest, jak zwykle – łąką do lasu… ale nie, nie jest jak zwykle. Szlak skręca w prawo i wiedzie nas w górę ale oddalając się od schroniska na połoninie, w którym zamierzaliśmy konsumować bułki przygotowane rano. Okazuje się, że trzeba dojść do czerwonego szlaku lasem i potem kierować się nim w lewo.
Idzie się leciutko, przyjemnie. Gdyby nie… alergia córki. Końcówka kwietnia w Bieszczadach to coś zupełnie innego niż końcówka kwietnia na Mazowszu. Tu wszystko dopiero kwitnie. Kichanie, zużywanie rolek papieru toaletowego na smarkane i załzawione oczy. Mimo tych niedogodności po niecałej godzince docieramy na krawędź połoniny. W tle widać już „Chatkę Puchatka”. Alergia jednak daje tak w kość, że mamy ochotę już tylko zejść. Nici z pikniku. Może następnym razem. Bo przecież jeszcze tu wrócimy…
W drodze na kwaterę przepuszczamy przez jezdnię (a mamy wyjście?) grupę jeleni. Rogaczom się nie spieszy tak jak wilkowi. One są przecież u siebie, a my tylko wpadliśmy na chwilę. Pakujemy się i wyjeżdżamy z bezludnej jeszcze wsi, która tego samego dnia zapełni się majówkowiczami. Pan, który wymieniał lampę przed swoją restauracją, otworzy drzwi, rozpali piec do pizzy i zacznie nalewać piwo. Gwar, śmiech, ruch. To wszystko zostawiamy innym. Ciszę zabieramy z sobą do domu.
Łukasz Zboralski