Rozmowy i opinie
W Polsce można karać kierowców za jazdę “na zderzaku”. Tylko komuś musi się zacząć chcieć
Opublikowano
4 lata temu-
przez
luzNie musimy czekać, aż Ministerstwo Infrastruktury w końcu wymyśli, jaki ma konkretnie być “bezpieczny odstęp” od poprzedzającego samochodu. Do karania kierowców jadących za blisko innych wystarczy dziś tylko mądry szef MSWiA, odważny szef policji i jeden proces sądowy
Zdecydowana większość kierowców narzeka na tych, którzy jadą za blisko ich tylnego zderzaka. To koszmar zwłaszcza na polskich autostradach i ekspresówkach, gdzie w ten sposób często jadący w ogóle ponad autostradowy limit próbują wymusić na innych kierowcach zjechanie z lewego pasa (choćby akurat prawidłowo wyprzedzali).
To katastrofalne zachowanie w Polsce ma swoje konkretne katastrofalne skutki. Jak wynika z danych KGP w 2017 r. na autostradach z tego powodu doszło do 112 wypadków, w których zginęło 11 osób, a 184 zostały ranne. Rok później było 114 takich wypadków, 9 ofiar śmiertelnych i 158 rannych. W ubiegłym roku zaś w 94 wypadkach tym spowodowanych zginęło 13 osób a 143 zostały ranne. Liczba zgonów na autostradach była najwyższa w 2019 r. właśnie przy tych wypadkach, wyższa niż w wypadkach spowodowanych “niedostosowaniem prędkości do warunków” (11 ofiar).
Prawo nie określa, ile to metrów lub sekund
Podstawowy problem z rugowaniem takich zachowań z dróg to brak określenia, czym właściwie jest “bezpieczna odległość”, którą nakazuje zachować Prawo o ruchu drogowym.
Artykuł 19 PoRD zatytułowany “Bezpieczna prędkość. Odstęp między pojazdami” na temat odstępu mówi niewiele, choć rozsądnie:
2. Kierujący pojazdem jest obowiązany:
1) jechać z prędkością nieutrudniającą jazdy innym kierującym;
2) hamować w sposób niepowodujący zagrożenia bezpieczeństwa ruchu lub jego utrudnienia;
3) utrzymywać odstęp niezbędny do uniknięcia zderzenia w razie hamowania lub zatrzymania się poprzedzającego pojazdu.
W efekcie w Polsce kierowcy dowiadują się o tym, że nie zachowali bezpiecznej odległości dopiero po fakcie i często na sali sądowej. Tam też słyszą jednak jedynie, że dowodem na niezachowanie prawidłowego odstępu za poprzedzającym ich pojazdem jest fakt, że w niego wjechali. Nie pomaga to innym kierowcom, którzy jeszcze tego nie zrobili, zrozumieć, jak właściwie jechać.
Minister Adamczyk pracuje, dajmy mu jeszcze dekadę?
Teoretycznie problem miał zostać rozwiązany “już” w 2019 r. Rok wcześniej do prasy przedostały się niezwykle obiecujące informacje o tym, że resort infrastruktury “pracuje” nad określeniem bezpiecznej odległości od poprzedzającego pojazdu. Myśliciele z tego resortu są jednak tak zajęci, że nie mogą zgłębić prawodawstwa krajów, które już to mają (a fizyka wszędzie działa na razie tak samo) i przepisać tego na czystej kartce.
Zresztą nawet, gdyby wysilili się tak mocno, to nowelizacja Prawa o ruchu drogowym znów mogłaby utknąć w rządzie tak samo, jak ta dotycząca pieszych, przejść, odbierania prawa jazdy za szaloną jazdę poza obszarem zabudowanym. Leży gotowa do przesłania do Sejmu już rok i jakoś dotrzeć nie może.
Proponuję więc inną drogę, również możliwą w Polsce, przez którą biedacy z Ministerstwa Infrastruktury nie będą musieli się narobić.
Pierwszy policjant, który da karę, rozpocznie prosty proces
Otóż w demokracjach istnieje inny sposób porządkowania rzeczywistości w oparciu o niezbyt precyzyjne prawo. U nas ta droga jest drogą zapomnianą. Może warto ją sobie odświeżyć?
Chodzi o wykształcenie linii orzeczniczej w sądach. Tak na przykład Niemcy dopracowali się ustalenia tego, kiedy pieszy formalnie przed przejściem nabywa pierwszeństwa, bo chce przejść, a nie tylko idzie gdzieś chodnikiem.
W ten sam sposób możemy w Polsce określić, kiedy kierowca jedzie za blisko innego. Tak się bowiem składa, że już dziś polska Policja ma sprzęt, który pozwala zmierzyć odległość między jadącymi pojazdami – ma m.in. ok. pół tysiąca laserowych mierników LTI 20/20 TrueCam, które można kupić z taką opcja. Są też dostępne na rynku takie sprzęty jak fotoradar Integra 3D. Ale wystarczy i zdjęcie wykonane z wiadukty + pomiar prędkości.
Wystarczy więc, że szef Komendy Głównej Policji pozwoli szefowi polskiej drogówki pozwolić podwładnym (i nie wtrąci się w to zakazując szef MSWiA) zmierzyć kierowcę jadącego na autostradzie na zderzaku innego pojazdu a potem zatrzymać go i skierować wniosek o ukaranie do sądu. Tam policjanci będą mogli udowodnić (pamiętajcie o niezmienności fizyki oraz średnim czasie reakcja, który ogólnie dla ludzi wynosi ok. 1 sekundy), to co już dawno opracowano m.in. w Niemczech, czyli ustalić, że bezpieczna odległość od poprzedzającego pojazdu wynosić powinna np. wyrażoną w metrach połowę prędkości poruszania się pojazdów (czyli np. 60 m, gdy pojazdy jadą 120 km/h).
Wygrana jet w kieszeni. A następni sędziowie bez problemu będą mogli powołać się na istniejący wyrok. Tak, wiem, że nie zawsze to zrobią, bo w Polsce nie istnieje precedens, ale jednak mogą. Przypomnę tu choćby kwestię karania kierowców skrajnie łamiących prawo i doprowadzających do śmiertelnych wypadków jako “zabójców z zamiarem ewentualnym”. Takie zarzuty są coraz częstsze, a wystarczyło, że jeden prokurator uzyskał w sądzie prawomocny sukces takiego oskarżenia.
W ten prosty sposób w Polsce możemy zacząć już dziś sankcjonować tych, którzy zagrażają życiu i zdrowiu na autostradzie. Oczywiście pod jednym warunkiem – że minister spraw wewnętrznych i administracji chce czegoś bardziej niż minister infrastruktury. Za to głowy nie dam.
Oczywiście zawsze można też mieć w nosie ministrów, ale wówczas potrzebować będziemy w polskiej policji odpowiednika Franka Serpico, który weźmie tę sprawę we własne ręce. Bo co to za problem skierować ten wniosek raz do sądu?
Łukasz Zboralski