Connect with us

Rozmowy i opinie

Zawodowy kierowca i dziennikarz motoryzacyjny to niebezpieczne połączenie. Polemika z Tomaszem Bodyłem

Opublikowano

-

Jeśli dziennikarz pisze ludziom, że „w Polsce nie da się jeździć zgodnie z przepisami”, to może oznaczać, że sam jest zawodowym kierowcą, stracił już raz prawo jazdy za przekraczanie prędkości i nie za bardzo rozumie, jak działa bezpieczeństwo drogowe. Tak się składa, że akurat wszystkie trzy rzeczy dotyczą Tomasza Bodyła, który publikuje m.in. na łamach „Gazety Wyborczej”

Tomasz Bodył, kierowca zawodowy i dziennikarz motoryzacyjny, publikuje m.in. w „Gazecie Wyborczej”

Od roku kolega po fachu – Tomasz Bodył – wypomina mi, że miałem kiedyś ochotę napisać polemikę z jego tekstami, a do dziś tego nie zrobiłem. No cóż, nie jestem od prostowania każdej rzeczy, którą na temat BRD ktoś w Polsce napisze. Skoro jednak życzenie kolegi jest tak potężne i nie przemijające, wyświadczę mu tę nieprzyjemność. Zawsze dobrze się pospierać, bo może i narodzi się z tego lepsze zrozumienie spraw, które przecież są bardzo istotne. Czyli – „sam tego chciałeś, Grzegorzu Dyndało”.

Zajmę się dwiema publikacjami „To nie ja, kierowca, chcę jechać szybko. To tzw. normalni ludzie, których wożę, wywierają na mnie presję, abym przyspieszył” oraz „Uczymy przyszłych kierowców, gdzie jest wlew płynu do spryskiwaczy, a potem dziwimy się, skąd tylu piratów drogowych”. I tu już widać, że będę wyrozumiały, ponieważ nie będę wracał do takich tekstów Bodyła, jak ten o tym, że przez nakaz jazdy na światłach w dzień mamy większy smog, a korzyści z tego obowiązku nie widać, bo w Austrii populiści jak doszli do władzy, to znieśli ten obowiązek…

Krótko

Gdybym miał odpowiedzieć na teksty Bodyla krótko, napisałbym, że ten dziennikarz jest jednocześnie kierowcą zawodowym – taksówkarzem, który w 2021 r. przyznał w tekście prasowym, że drastycznie przekroczył prędkość w Lublinie i stracił prawo jazdy na trzy miesiące. Sam fakt, że ktoś pojechał za szybko i stracił prawo jazdy, nie jest dyskredytujący dla człowieka, który chce dyskutować na temat bezpieczeństwa na drogach. Jednak Bodył w tej sprawie zrobił z siebie ofiarę. W tekście „Ja, Józef K. straciłem prawo jazdy. Proces trwa” skupił się na tym, że policja zmierzyła prędkość jego samochodu na 101 km/h, tymczasem – jego zdaniem – powinna uwzględnić błąd pomiarowy radaru i przyjąć, że jechał w zakresie 99-103 km/h. Jeśli ktoś nie rozumie, że jazda 99 km/h na ograniczeniu do 50 km/h nadal jest piractwem drogowym, to nie będzie tu łatwo o zrozumienie spraw BRD.

Żeby było jasnym – fakt, iż kierowcy nie mogą skutecznie rozstrzygnąć swojej sprawy w sądzie, gdy nie zgadzają się z takim pomiarem, jest błędem polskiego sytemu, którego naprawę wskazał TK. Dobrze jest walczyć o naprawę tego prawa. Natomiast nijak nie zmienia to faktu, że przekroczenie o 49 km/h prędkości w obszarze zabudowanym jest fatalnym zachowaniem na drodze. Refleksji u Bodyła w tej sprawie nie ma – w innych tekstach zawsze szukał winy w otoczeniu, nigdy w sobie, w człowieku, który świadomie naciskał pedał gazu. Skupiał się więc na tym, że to obwodnica Lublina, że nie wiadomo, dlaczego tam każą jechać mu wolniej i że potem zarządca podniósł dopuszczalną prędkość do 70 km/h. Prosta matematyka wskazuje, że gdyby Bodył jechał tam po podniesieniu dopuszczalnej prędkości, nadal łamałby prawo i przekraczał ją o 20 km/h.

Dalej w swoich tekstach Bodył pisze m.in., że groźby i podwyższanie kar nie działają na poprawę bezpieczeństwa. I pisze to nie tylko na początku roku 2022 – gdy urealniony po 30 latach taryfikator mandatów i punktów karnych dopiero zacznie działać – ale pisze tak i pod koniec 2023 r., czyli po dwóch latach, po których zobaczyliśmy, że urealnione kary zmniejszyły liczbę śmiertelnych wypadków o 1/3, co oznaczało średnio tysiąc mniej zabitych ludzi na drogach rocznie.

Podważa też zmianę limitu w obszarze zabudowanym na 50 km/h przez całą dobę, bo jego zdaniem na ulicy Jana Pawła II w Lublinie w nocy nie ma sensu wlec się 50 km/h. Osobista obserwacja kierowcy kontra sens 50 km/h dowiedziony wypadkami z niechronionymi uczestnikami ruchu drogowego. Wszyscy zarządcy dróg w Europie się mylą, to nic, że głównymi wypadkami w obszarach zabudowanych w nocy w Polsce są „najechania na pieszego”, ważne, że jeden kierowca w Lublinie nie widzi sensu, iż ma się „wlec”. Czy trzeba dopowiadać, że na ulicy Jana Pawła II ograniczenie do 50 km/h pojawiło się dlatego, że kierowcy tam urządzali sobie wyścigi i był tam wypadek śmiertelny?

Pomstując na doskonałą skądinąd książkę „Wszyscy tak jeżdżą” autorstwa Bartosza Józefiaka, Bodył posuwa się do twierdzeń, że ludzie uprawiający nielegalne wyścigi, ci z naklejkami na samochodach „Lubię zapierdalać” czy „Night Racing” ścigają się tylko nocami i to jak twierdzi tylko na placach przed marketami albo na ulicach, na których nie ma ruchu, a w dzień mają świadomość zagrożeń i jeżdżą poprawnie.

W końcu w jego tekstach pojawia się też – a jakże – argument, że Niemcy przecież jeżdżą szybko, bo nie mają limitów na autostradach, więc to nie prędkość jest jednak problemem bezpieczeństwa drogowego. Nie mogło zabraknąć i artykułowanego przekonania, że kierowców to się karze, a pieszych chodzących na czerwonym i rowerzystów to już nie.

Ten krótki zestaw poglądów jest jak żywcem wyjęty strumień świadomości przeciętnego polskiego kierowcy, który niewiele rozumie z zasad, a sam łamie prawo i wówczas szuka winy we wszystkim, co go otacza – od atakujących nadmiarów znaków, po dziurawą drogę.

Na tym można by tę polemikę z Bodyłem zakończyć. Jednak warto pociągnąć ją dłużej, bo Bodył jako dziennikarz prowadzi narrację nieco inaczej niż przeciętny szofer w Internecie. Często wskazuje słuszne mankamenty polskiego systemu BRD. Dopuszcza się przy tym jednak – prawdopodobnie z niewiedzy – okropnej manipulacji. Tworzy bowiem fałszywą alternatywę – że zamiast zajmować się nadzorem i karami, powinniśmy np. systemem szkolenia kierowców. I jest to przekonanie mocno ugruntowane wśród przeciętnych kierowców. Wszystkim im warto coś wyjaśnić.

„Czy zamiast karać…”

Pierwszym problemem, który widać w tekstach Bodyła, jest brak zrozumienia tego, iż na system zapewniający bezpieczeństwo ruchu drogowego składa się wiele elementów. To wymieniana przez niego edukacja, infrastruktura, ale też nadzór i ratownictwo. Dziennikarz motoryzacyjny próbuje je rozdzielać, zamiast łączyć. Bo akurat kary wydają mu się złe. Uważa, że zamiast na nadzorze należy skupić się na innych elementach systemu.

Pisze więc:

„Czy zamiast karać, nie lepiej w inny sposób ograniczać liczbę wypadków?
Nie potrafiły tego zrobić ani obecna władza, ani poprzednie. Moim zdaniem jedyną skuteczną receptą jest szkolenie kierowców oraz poprawa infrastruktury drogowej, zwłaszcza organizacji ruchu. O tym jednak się nie mówi. Oznaczałoby to konieczność przeprowadzenia znaczących inwestycji, a pieniędzy w budżecie brakuje. A podnosząc mandaty, można populistycznie wmawiać, że rząd robi to dla poprawy bezpieczeństwa drogowego.
W ostatnich dwóch latach w ruchu drogowym nie wydarzyło się nic nadzwyczajnego, co mogłoby uzasadnić taką podwyżkę taryfikatora. Liczby wypadków, zabitych i rannych od lat utrzymują się na podobnym, stabilnym poziomie, a nawet nieco zmalały, co – moim zdaniem – może wynikać z ograniczonej mobilności spowodowanej pandemią.
Gdyby podwyżka stawek mandatów naprawdę poprawiała bezpieczeństwa na drogach, to należało to zrobić dawno temu”.

Dziennikarz – a Bodył przedstawia się jako dziennikarz – tym się różni od publicysty (przynajmniej w Polsce tak się utarło), że powinien zwracać uwagę na fakty, a nie przestawiać pomysły wysnute z własnej głowy. Gdyby Bodył tylko chciał poczytać, dlaczego istotny jest nadzór nad kierowcami i dlaczego za poważne wykroczenia muszą być poważne kary, to zrozumiałby fałszywość swojej publicystycznej alternatywy. Cóż, nigdy najwyraźniej nie zastanowiło go nawet, dlaczego Szwedzi czy Norwegowie mający tak doskonałe systemu szkolenia kierowców, mają też… drastyczne kary dla tych, którzy mimo edukacji mają zamiar zachowywać się niezgodnie z prawem.

I znów – owszem, oprócz nadzoru, który w Polsce nie do końca jeszcze naprawiliśmy (kary są bolesne, ale gęstość nadzoru i prawdopodobieństwo otrzymania kary są wciąż niewielkie, więc ten system na naszych oczach jest niestabilny) musimy w kraju zajmować się infrastrukturą. I tak, politycy wolą grzebać w prawie niż w infrastrukturze. Ale w ogóle nie jest tak, jak próbuje pisać Bodył, że infrastruktura czy edukacja nikogo nie obchodzą, i że mówimy tylko o karaniu kierowców.

Infrastruktura zła, ale progi niedobre

„Prawo powinno obowiązywać wszystkie podmioty i instytucje odpowiedzialne za bezpieczeństwo na drogach: czyli nie tylko kierowców i pieszych, ale też zarządców dróg czy organy odpowiedzialne za nadzór nad nimi. Dziura w jezdni, źle postawiony znak albo jego brak, np. nieoznaczona koleina, są tak samo niebezpieczne i nielegalne jak np. przekroczenie prędkości. Tymczasem w mediach poza dyscyplinowaniem kierowców nie ma o tym mowy” – pisze Bodył.

Po raz kolejny nie ma racji. To fakt, że zarządcy dróg często źle organizują nam ruch i że stoi zbyt wiele znaków na drogach. Jest jednak kolejny poważnym przesądem twierdzenie, że to biedni kierowcy pod naporem znaków po prostu nie dadzą rady jeździć poprawnie. Kto nie wierzy, niech obejrzy film z Kłodzka, z jednego skrzyżowania, na którym przez dwa lata nagrywano wypadki powodowane przez kierowców, którzy ignorują znak STOP. To też nie nadmiar znaków powoduje, że kierowcy często jeżdżą na czerwonym i dopiero, gdy na skrzyżowaniach stają rejestratory CANARD, nagle liczba takich kierowców drastycznie maleje. To nie z powodu nadmiaru znaków, ponad 90 proc. kierowców nie staje na zielonej strzałce. I tak dalej. W końcu – to nie dziury w drogach odpowiadają za wypadki, a przynajmniej jest to marginalna liczba tych zdarzeń. Jest wręcz odwrotnie. Znamy już dobrze opisane w Polsce przykłady wsi, w których dziurawe drogi zalano pięknym, nowym asfaltem i dopiero wówczas dochodziło tam do tragedii, bo ludzie z podejściem Bodyła jeździli tam nie 50 km/h a tyle, ile sami uznawali za słuszne. Dobra, prosta trasa przez wieś to w Polsce pokusa do zapierdalania.

Owszem, zwłaszcza w obszarach zabudowanych ulice trzeba kształtować tak, żeby fizycznie kierowcy nie mogli się rozpędzać. To najlepszy sposób. Idziemy w Polsce w tym kierunku, ale pochłonie to wory pieniędzy i potrwa lata. Czy taka infrastruktura zadowoli Bodyła, który uważa, iż jego zdaniem bezsenowne ograniczenia są tylko po to, by z kierowców „robić piratów”. Niestety, raczej nie. Jemu nie podobają się takie rozwiązania, jak progi zwalniające.

„W mojej ocenie znacząca większość tzw. progów spowalniających stoi w Polsce nielegalnie, opieram się jedynie na własnych obserwacjach. Zgodnie z prawem progi można stosować wyłącznie w przypadkach, kiedy nie ma innych możliwości ograniczenia prędkości. Jednak progi zbyt często utrudniają jazdę kierowcom tranzytowym, którzy jedynie przejeżdżają przez miejscowość, a których mieszkańcy nie chcą widzieć pod oknami. Skoro mamy tu do czynienia z jawnym łamaniem przepisów, to dlaczego nikt z tym nic nie robi?”.

A policja też łamie prawo! I w sklepach zabraknie chleba!

Czasem myśli Bodyła błądzą w taką stronę, że trudno je zrozumieć. Pisze więc tak:

„Policja może na kierowcę nałożyć mandat, ale już kierowca jest bezradny wobec policji, która łamie prawo. Niedawno policjantkę z Lublina przyłapano na tym, że zignorowała znak „zakaz ruchu” i radiowozem wjechała w miejsce, gdzie znak tego zakazuje. Zostało to udokumentowane zdjęciami i wysłane na policję. Jaka była reakcja mundurowych, którzy wlepiają skwapliwie wielotysięczne mandaty piratom drogowym? Policja wobec funkcjonariuszki łamiącej przepisy drogowe zastosowała „środek oddziaływania wychowawczego”

Czytam to kilka razy i zastanawiam się – w jaki sposób ma to usprawiedliwiać kierowców rozmyślnie łamiących prawo? Co właściwie ma to oznaczać? Że dopóki policjanci trochę próbują unikać sprawiedliwości, to nie powinni też karać kierowców łamiących prawo? Serio?

Czasem zaś teorie Bodyła są groteskowe. Tak, jak przekonanie o tym, że jeśli będziemy surowo karać kierowców zagrażających życiu i zdrowi innych – bo tylko za takie wykroczenia podniesiono wysokości grzywien i punktów karnych – to zabraknie nam bułek w sklepach:

„Te działania władz – przedłużenie do dwóch lat obowiązywania punktów karnych oraz likwidacja kursów, gdzie można było się ich częściowo pozbyć – mogą doprowadzić do tego, że kierowcy będą dużo łatwiej i częściej tracić uprawnienia. A to może oznaczać, że nie dojedziemy do pracy, nie kupimy rano świeżego chleba albo nie dotrze do nas zamówiona przesyłka”.

„To nie przypadek, że na zajęciach w WORD-ach pozwalających skreślić punkty karne spotyka się najwięcej kurierów i kierowców ciężarówek. To nie są kiepscy kierowcy, bo są przewidywalni w swoich działaniach i raczej nie robią głupich rzeczy na drodze, co jest bardzo ważne z punktu widzenia bezpieczeństwa. Ale jeżdżą bardzo dużo i to pod presją czasu, a w Polsce zgodnie z przepisami jeździć się nie da, łapią więc dużo punktów karnych i są stałymi klientami WORD-ów. Dotyczy to również innych osób, które dużo czasu spędzają za kółkiem z powodów zawodowych”.

A to nie wszystko. Dalej Bodył pisze ze swojego doświadczenia, że zbyt szybka jazda po prostu dla takich jak on, pracujących za kierownicą, jest nieunikniona. I daje wiele przykładów, że trzeba jechać szybko, bo jego klienci tego oczekują. Po tych zdaniach jestem pewien nie tylko, że Tomasz Bodył nie powinien w mediach pisać o sprawach bezpieczeństwa na drogach, ale też tego, że nigdy nie skorzystałbym z jego usług przewozu osób. Po prostu bałbym się z nim jechać:

„Według mnie w realnym świecie szybka jazda zaspokaja jedną z podstawowych potrzeb życiowych: dotarcia do celu w możliwie najkrótszym czasie. Tak się składa (pisałem o tym wielokrotnie w różnych mediach, m.in. w Wirtualnej Polsce), że od dłuższego czasu zajmuję się zawodowo przewozem osób. Prawie codziennie między, powiedzmy, godz. 5 a 7.30 wożę pasażerów, niemal każdy się spieszy. Nieustannie jestem poganiany, na pewno częściej niż przez co drugiego pasażera.

Wiozłem np. kiedyś pracownicę sklepu znanej sieci, która błagała mnie, żebym jechał jak najszybciej. Jeśli do godz. 5.45 nie zaloguje się na kasie, to szef potrąci jej 500 zł kary.

Inna pani prosiła kierowcę rejsowego busa z Warszawy do Lublina, aby przyspieszył, bo gdy się spóźni na przesiadkę do Zamościa, nie będzie miała jak dojechać do domu.

Bardzo często odbieram np. pasażerów z przystanków, którym np. nie przyjechał autobus, a spieszą się do pracy, na uczelnię, pociąg czy samolot – każdy prosi, abym jechał możliwie jak najszybciej.

To nie ja, kierowca, chcę jechać szybko. To tzw. normalni ludzie, których wożę, wywierają na mnie presję: „Ja wiem, że bezpieczeństwo jest najważniejsze, i nie chcę pana poganiać, ale za 5 minut mam być na drugim końcu miasta i jestem już spóźniony/spóźniona, więc…”. I tu takie klasycznie niedomówienie”.

I oczywiści żądanie tego, że skoro ludzie – jak sobie Bodył wymyśla – muszą jechać szybko, to trzeba im tak zbudować wszystkie drogi, żeby mogli jechać szybko. Słyszałem takie teorie i słyszałem je najczęściej od wyznawców Korwina-Mikke:

„Ludzie (nie tylko kierowcy) mają miliony powodów, żeby chcieć jak najszybciej dotrzeć do celu. A skoro tak jest, to należy przystosować do tego infrastrukturę drogową, bo ludzie nie przestaną się spieszyć mimo wprowadzenia horrendalnie wysokich mandatów”.

„A Niemcy jakoś jeżdżą szybko”

Cały tekst, w którym Bodył skupia się na rzekomo niesłusznym obrazie kierowców przedstawionym w książce „Wszyscy tak jeżdżą” jest po prostu smutny. Dziennikarz próbuje przekonywać, że takich prawdziwych piratów na drogach jest niewiele. Tu ma rację. Tacy jak Sebastian z A1, czy Krystian O. z Sokratesa to mniejszość. Jednak zdecydowana większość też jest piratami. Tylko nie tak skrajnymi. Znów, gdyby Bodył sięgał nie tak wybiórczo do danych, zauważyłby pomiary ITS, które pokazały, że 90 proc. kierowców przekracza dopuszczalne prędkości na 100 m przed przejściem dla pieszych. Prawie wszyscy jeżdżą za szybko.

Już wspominałem o tym, że dziennikarz uważa, iż skrajni piraci ścigają się tylko na parkingach nocą, „a jeśli na ulicach, to wówczas, kiedy dwie trzecie sygnalizacji przechodzi w tryb „pulsujące pomarańczowe”, a ruch ogranicza się do przemykających co parę minut taksówek Ubera”. Co jest nieudolną próbą uznania, że robią to w sumie tam, gdzie jednak nikomu niby szkody nie wyrządzą. Przeczą temu oczywiście te same przykłady – Froga, Krystiana O., Sebastiana M. i wielu innych.

Z uporem maniaka Bodył próbuje przekonywać czytelników, że to nie lekceważenie ograniczeń prędkości jest niebezpieczne:

„Skoro przy prędkości jesteśmy. Nie istnieje coś takiego jak jazda szybka, ale bezpieczna – powtarzają publicyści po każdym tragicznym wypadku.
Owszem, pod względem bezpieczeństwa jesteśmy na szarym końcu Europy. Na pewno jesteśmy też daleko za dużo bardziej cywilizowanym motoryzacyjnie krajem, jakim są Niemcy – tyle że, ciekawostka, tam nie ma górnego ograniczenia prędkości. Z jakiegoś powodu Niemcy, gdzie drogi są dużo bezpieczniejsze, a kursy jazdy traktowane serio – jak nauka obsługi dużej, ciężkiej, skomplikowanej, osiągającej duże prędkości maszyny podlegającej w ruchu dziesiątkom nieprzewidywalnych czynników i fizycznych zjawisk, a nie biurokratyczna formalność – prędkości się nie boją. A jeśli od czasu do czasu pojawiają się głosy, żeby takie ograniczenie wprowadzić, to z powodu ekologii, gdyż każdy kilometr na godzinę powyżej 120 km/h drastycznie podnosi spalanie.
Problem leży więc nie tylko w prędkości, również w tym, że wciąż mimo tysięcy kilometrów nowych autostrad nie mamy „zachodniej” na poziomie projektowania infrastruktury (…)”

W mojej ocenie wstydliwe dla dziennikarza jest powtarzanie teorii, iż u Niemca wolno bez limitu, zatem prędkość nie jest przyczyną niebezpieczeństw. Co prowadziłoby do wniosku, że powinniśmy zbudować więcej dobrych dróg, na których ludzie mogliby wreszcie szybko jechać z chlebem, względnie tak jak Bodył – szybko z klientami.

Piszę to od lat – odcinków „bez limitu” nie jest wcale w Niemczech tak dużo. Na nich też obowiązuje niemieckie prawo mówiące o „prędkości zalecanej” równej 130 km/h. Spowodowanie wypadku czy kolizji powyżej tej prędkości ma konsekwencje prawne i Niemcy mają tego świadomość. Wreszcie, przytaczałem już niemieckie badania z odcinków bez prędkości. Okazywało się, że 80 proc. kierowców jeździ tam do 130 km/h.

No i warto zrozumieć, że polskie autostrady są najnowsze w Europie i… relatywnie najniebezpieczniejsze. Z tego powodu, którego Bodył nie widzi. Kultura zapierniczania – bo dobra droga i mogę cisnąć – brak poszanowania dla reguł (a co tam bezpieczne odstępy) powoduje, że wprawdzie drogi szybkiego ruchu są bezpieczniejsze niż inne w Polsce, ale na tle Europy niestety nie tak bezpieczne, jak mogłyby być.

Bodył ma na uporządkowanie tej sprawy jeszcze jedną propozycję, czyli zmianę szkolenia:

„Zapierdalający, wymuszający pierwszeństwo kierowcy nie spadli przecież z nieba, lecz przeszli obowiązkowe szkolenie, a następnie zdali egzamin państwowy.”

I jest to propozycja słuszna, ale niewystarczająca. Wystarczająca to taka, której Bodył by nie zniósł. Owszem, musimy szkolić ludzi na autostradach i ekspersówkach, ale mimo wyszkolenia, musimy zacząć ich tam nadzorować i karać. Kamery śledzące nieprawidłowe odstępy w Niemczech dlaczego są?

Dziennikarz tłumaczy też, że nie wszyscy są piratami, bo przekraczają prędkość w obszarze zabudowanym:

„Wciskamy pedał, gdy teren zabudowany staje się dwupasmówką z szerokim poboczem i rowem melioracyjnym oddzielającym jezdnię od szeregu hurtowni. Bo teren zabudowany to pojemna formuła: mieści się w niej zatłoczone śródmieście, obwodnica, fragment drogi ekspresowej czy nawet szczere pole, zależnie od fantazji urzędników”.

Powoli wyczerpują mi się możliwości polemiczne, bo musiałbym zacząć się powtarzać. Moja rada dla Bodyła i kierowców: nie wciskajcie pedału.

Na koniec może dodam tylko kolejne rozżalenie Bodyła, że książka „Wszyscy tak jeżdżą” zrównuje ze strasznymi piratami każdego, kto źle zachowa się wobec pieszych na pasach – tu Bodył wymyśla sobie starszą panią, która się zagapiła, zmęczonego budowlańca z Ukrainy itd. Czyli przedstawia wszystkich, którzy łamią prawo na drodze, ale jego zdaniem da się to w pewnym stopniu usprawiedliwić. Otóż nie da się. Zmęczony – stań, odpocznij a nie narażaj ludzi na pasach i tak dalej.

Idzie zresztą jeszcze dalej:

„Rzecz w tym, że samo pojęcie „niebezpieczne przejście dla pieszych”, będące przecież sprzecznością i czymś, co woła o pomstę do nieba, nie wywołuje żadnej refleksji. Traktuje się to jako coś absolutnie naturalnego. Ani autorzy tych publikacji, ani wielu z nas nie zastanawia się, dlaczego są w ogóle niebezpieczne przejścia, co zrobić, żeby stały się bezpieczne. Nie dążymy do tego, żeby mieć bezpieczne przejścia dla pieszych, tylko cały wysiłek idzie na to, żeby i kierowcy, i piesi dostosowywali swoje zachowanie to tego, że te przejścia są niebezpieczne”.

To jest oczywista nieprawda. Od lat piszę – i wielu innych – że niebezpieczne przejścia trzeba przebudowywać i likwidować. Natomiast dopóki one istnieją, to choćby Tomasz Bodył narzekał, to kierowcy muszą przy nich zachowywać się tak, żeby to niebezpieczeństwo zlikwidować. Nie widzisz dobrze, zwolnij, aż zobaczysz, a nie płacz, że jeszcze nie stoi tam lampa, więc to nie twoja wina, że nikogo nie dostrzeżesz.

Podsumowując – Tomasz Bodył ma wiele trafnych spostrzeżeń dotyczących mankamentów polskiego systemu szkolenia kierowców, oznakowania, czy w ogóle infrastruktury. Gdy tylko przestanie uważać, że należy działać wyłącznie w tych sferach, a nadzór nad kierowcami odpuszczać, jego teksty mogą stać się wartościowe.

Łukasz Zboralski